Nie planowałam ostatnio farbowania na niebiesko, w końcu zaczął się na dobre sezon na lokalne rośliny. Jednakże skłoniła mnie do tego wiadomość od M., która zauważyła, że w moim wędrującym warsztacie indygo (dostępnym w sklepiku) jest inna kolejność tłumacząca budowanie matki indygo (zaczynu) oraz docelowej kadzi, niż podaję w książce. Otóż to nie pomyłka: kolejność dodawania składników nie wpływa znacząco na wybarwienia. Wynika to z mojego doświadczenia, ale pisała też o tym wielka współczesna farbiarka, Jenny Dean (TUTAJ). Wspomniana M. w swoim farbowaniu otrzymała różnorodne rezultaty. Jedne były lepsze, inne gorsze, zależnie od przepisu, który zastosowała. Dlaczego? Postanowiłam sprawdzić, czy to był przypadek, że jeden przepis tym razem nie zadziałał – choć wcześniej sprawdzałam oba na prawo i lewo.
Na początek, gwoli wstępu, dla osób, które jeszcze nie farbowały na niebiesko bez hydrosulfitu 🙂 Bezpieczna kadź indygo to nic innego jak kadź, w której zamiast ciężkiej artylerii używa się przyjaznych reduktorów i środków zasadotwórczych. Generalnie sposób jej przyrządzenia polega na tym, że indygo miesza z lekką zasadą i, często jadalnym, reduktorem. Ja proponuję jako zasadę wodorotlenek wapnia, a jako reduktor fruktozę. Oczywiście to duży skrót, bo cały proces dzieli się na przygotowanie matki indygo i docelowej kadzi, a w międzyczasie może zajść niejedno ciekawe zjawisko.
W większości tradycyjnych przepisów znajdziemy informację, że indygo po nawodnieniu najlepiej zmieszać ze środkiem zasadotwórczym, a dopiero potem dodać reduktor. Czyli, w naszym przypadku wyglądałoby to tak:
- Nawadniamy indygo.
- Dodajemy wodorotlenek.
- Na koniec dodajemy fruktozę.
- Czekamy, aż nastąpi redukcja.
Swoją instrukcję tworzyłam, inspirując się przepisem legendarnego farbiarza francuskiego Michel Garcii. W jego doświadczeniach jest zachowana właśnie taka kolejność i mocna sugestia, że to jedyne słuszne rozwiązanie. Nie ukrywam, że nie jestem zbyt „posłuszna” i często w ramach doświadczania i rozszerzania mojej palety modyfikuję przepisy. Robię to po to, by zobaczyć, co innego można uzyskać, absolutnie nie po to, by podważać czyjeś doświadczenie. A zatem gdzieś podczas przygody z bezpiecznym barwieniem na niebiesko zrobiłam odwrotnie, niż sugeruje Garcia. Najpierw dodałam fruktozy, a potem wodorotlenku. Pamiętam bardzo dobrze, że efekty były świetne i nie różniły się od tych z tradycyjnej receptury. Powtarzałam to doświadczenie jeszcze raz i jeszcze raz… i ponownie, czasem nawet na zajęciach z Wami. Zawsze kończyło się co najmniej dobrze. Dlatego zawarłam taką kolejność nawet w instrukcjach zestawów.
Postanowiłam sprawdzić jeszcze raz, budując dwie kadzie równolegle. Jedną, zgodnie ze wskazówkami mistrza (nazwijmy ją tradycyjną), a drugą z moją modyfikacją (roboczo niech nazywa się zmodyfikowana). Do barwienia zaś przygotowałam włókna: linen, bawełnę oraz wełnę.
Oto wyniki tego doświadczenia.
Kadzie przygotowałam nieduże, pomijając etap tworzenia matki indygo. Po prostu w słoikach nawodniłam indygo, a potem do jednego dodałam wodorotlenku wapnia, a do drugiego fruktozy. I dopiero po pewnym czasie uzupełniłam o brakujące substancje. Dałam sobie czas i obserwowałam, co się wydarzy. Gdyby bowiem któraś receptura była nieskuteczna, od razu widziałabym to po kolorze cieczy w słoiku. Tymczasem, w obu przypadkach zachodził proces redukcji. Roztwór rozwarstwiał się z upływem kolejnych minut. Ostatecznie, po ponad pół godzinie oczekiwania, zobaczyłam, że nie następują wielkie zmiany i obie kadzie są gotowe. Wyglądały dobrze, przejrzyście, obie osiągnęły pH 12. Ten tradycyjny słoik miał kolor bardziej miodowy, zaś ten zmodyfikowany był bardziej zielonkawy.
Wrzuciłam po dwie tkaniny bawełniane oraz bawełnianą mulinę do każdego słoika. Obie kadzie zmętniały i na tym etapie wyglądały już identycznie. Po 30 minutach wyjęłam włókna, wszystkie miały intensywny odcień limonki, który momentalnie zaczął zmieniać się w stronę zieleni – turkusu – niebieskiego – granatowego. W tym momencie nie dostrzegłam widocznych różnic, dopiero po głębszym zastanowieniu mogę stwierdzić, że na mokro bardziej intensywne wydawały się kolory z kadzi tradycyjnej. Utleniłam wszystkie tkaniny i wypłukałam. Pozostawiłam je na noc do wyschnięcia, zaś do słoików wrzuciłam kolejną porcję włókien – tym razem miały tam pozostać aż do następnego dnia.
Na drugi dzień kadzie prezentowały się identycznie, miały odcień mętnego bursztynu. Obie utrzymały pH 12. Wyciągnęłam włókna i pozostawiłam je do utlenienia. Wszystkie były granatowe. Po kilkukrotnym wypłukaniu wyglądały niemalże tak samo, jednak z niewielką korzyścią dla kadzi tradycyjnej. Najbardziej intensywnie zabarwił się niebielony len, zaś wełniane próbki przyjęły odcień morski, jakby nie do końca zaszedł proces utlenienia. Miały one oryginalnie kremowy kolor, więc pewnie on złamał indygowy granat. Próbki z dnia poprzedniego, po wyschnięciu, trudno by było odróżnić na pierwszy rzut oka.
To doświadczenie pokazało mi po raz kolejny, że kolejność nie ma większego znaczenia przy budowaniu kadzi indygo. Nieznacznie bardziej intensywne odcienie daje kadź budowana metodą tradycyjną, ale i odwrócenie kolejności dodawania odczynników pozwala osiągnąć intensywne wybarwienia. Może to więc być zachętą do tego, by nie zawsze sztywno trzymać się receptur 🙂 Dlaczego M. nie udało się osiągnąć pożądanych kolorów? Nie wiem. Wiem na pewno, że indygo od zawsze było kapryśnym barwnikiem i czasami reagowało na nastrój, pogodę, fazę Księżyca i nie tylko.