Kilka dni temu pisałam o farbowaniu przez fermentację, w środowisku alkalicznym. Ta metoda, dla przypomnienia, pozwala na uzyskanie ciekawych wybarwień przy wolniejszym trybie pracy, bez potrzeby używania kuchenki czy paleniska. Obiecałam opisać moje drugie podejście. Bogatsza o doświadczenie z poprzednimi gatunkami, tym razem wykorzystałam surowce „zero-waste”, czyli te, które mogłam swobodnie zebrać z drzew lub z ziemi. Ta tura to powtórka kory olszy, tym razem w wydaniu z gałązkami. W wiadrach znalazły się także suszone owocostany (szyszki) sumaka octowca i zdrewniałe owoce (szyszki) olszy czarnej. Jak pracowały rośliny w środowisku zasadowym?
SUMAK
Sumak okazał się najlżejszy – 290g szyszek zajęło wiadro o pojemności 5l. To były owocostany, które przezimowały na drzewie. Po zalaniu wodą rozkruszyłam je. Z początku ciecz zabarwiła się na jasny róż, ale farbowała włókna na zielono! Odczyn kąpieli utrzymywał się na poziomie pH 8, zapach był octowy. Z biegiem czasu owoce, które pływały po powierzchni, pokryły się pleśnią. Kolory włókien zmieniały się z czasem, zaglądałam do nich co kilka dni, a w końcu, po dwóch tygodniach, wyciągnęłam włókna niezwykle nasycone, w kolorze ciemnego, zimnego brązu. Uwielbiam ten odcień brązu! Po wyjęciu nie płukałam ich od razu, bo zaczęły ciemnieć pod wpływem kontaktu z tlenem. Dopiero po godzinie wypłukałam i okazało się, że próbki straciły trochę nasycenia, wciąż pozostając pięknie brązowe. Taki brąz pięknie komponuje się z kolorami nieba…
OLSZA
Szyszki olszy czarnej (z tegorocznych zbiorów) po zalaniu wodą, jak zwykle, zafarbowały ciecz na brązowo. Od razu wrzuciłam włókna. Po 3 dobach moczenia kąpiel była już ciemnobrązowa i bezzapachowa. Po upływie 2 tygodni w wiadrze pływały wciąż zdrewniałe, czyste szyszki (pewnie można by je jeszcze odzyskać), a ciecz miała odcień bardzo ciemnego brązu. Była gęsta, zawiesista. Wyjęłam tkaniny w kolorze orzechowym, ciepłym, z nutą khaki. Podobnie, jak w przypadku sumaka, te też zyskiwały na nasyceniu w kontakcie z powietrzem. Po wypłukaniu pozostały miodowo-brązowe. Szczególnie podoba mi się lejąca żorżeta bawełniana – zyskała kolor starego złota.
SUMAK i OLSZA + rozwinięcie siarczanem żelaza
Po dodaniu porcji siarczanu żelaza rozbełtanego w wodzie, zarówno fermentacja na sumaku, jak i ta na olszy, zaczęła się ostro pienić. Nowe porcje włókien posiedziały w kąpielach przez 2 doby i po wypłukaniu okazały się szaro-fioletowo-beżowe. W tym przypadku po wyjęciu próbki też ciemniały podczas utleniania, niektóre wydawały się prawie czarne. A jednak w stosunku do tych wcześniejszych, fermentujących na surowo, były to wybarwienia dość jasne. Powstała z nich piękna paleta beżu i popieli, taka perłowa i szlachetna. Najbardziej spektakularne efekty dały len bejcowany soją, on pozostał grafitowy. Może gdyby „posiedziały” w wiadrach jeszcze dłużej, złapałyby więcej koloru?
OLSZA 2.
Kolejne podejście do kory olszy czarnej tym razem dało podobny, nikły rezultat. Chyba należy to nazwać porażką! Albo brakiem chęci współpracy 🙂 Nie mogę wciąż zrozumieć, dlaczego kora pozyskiwana z tak wielu różnych siedlisk nie daje nawet nikłej poświaty czerwieni. Swoją drogą, na uszkodzonej gałęzi olsza aż płacze na pomarańczowo lub czerwono…
WEŁNA
Ponieważ metoda fermentacyjna oryginalnie była stosowana do barwienia wełny, postanowiłam przyjrzeć się z bliska próbkom wełny z merynosa, która była moczona w wiadrach. Część wełny do próbek została w ubiegłym roku zabejcowana ałunem z kamieniem winnym, które to bejce mają za zadanie wydobyć i rozświetlić kolory. Pozostałe próbki były surowe, niczym nie bejcowane. Wełnę przędła dla mnie Kasia z Eastern Art. Zobaczcie, jakie piękne odcienie zyskała przędza wełniana. Co ciekawe, metoda fermentacji, jak podają źródła, wzmacnia włókna wełniane. Jest to dla mnie nowością, ponieważ zasadniczo wełna nie lubi środowiska zbyt zasadowego – większość współczesnych barwników wełny to te kwasowe. A jednak moja wełna nie ucierpiała wcale podczas długiego moczenia w tych kiszonkach. Podobnie w przypadku fermentacji z kory sosny, kory jabłoni i ziela lawendy, o których pisałam poprzednio.
CO JESZCZE ?
Ano jeszcze przypomniało mi się znalezisko. Zaraz po tym, jak opublikowałam pierwszy artykuł dotyczący fermentacji, znalazłam na dnie mojego przepastnego kartonu z wszystkimi próbkami… zielonkawe zawiniątko. To był zestaw próbek, które fermentowały przez równo jedną dobę w korze jabłoni. I zachowały ten limonkowy odcień, tak pożądany w barwierstwie 🙂 Zobaczcie sami.